| rdfs:comment
| - Argonauci bez okrętu, Co się w górach pieszo włóczym Za niedźwiedzia lichą skórą, Nie zdobywać nam run złotych! Ach! jesteśmy biedne diabły! Bohatery nowej mody... Żaden klasyk przyzwoity Nie uwieczni nas w swym pieniu! A cośmy użyli biedy! Co, na przykład, za ulewa Spadła na nas gdzieś na wierchu, Gdzie ni drzewa, ani fiakra! Istny potop, chmur zerwanie! Jakby z cebra — na łby lało. Przysiąc mogę, że w Kolchidzie Jazon nie zmókł tak ni razu. „Parasola! Parasola! Trzydziestu i sześciu królów Za parasol oddam jeden!" Wołam, a tu ciurkiem leje.
|
| abstract
| - Argonauci bez okrętu, Co się w górach pieszo włóczym Za niedźwiedzia lichą skórą, Nie zdobywać nam run złotych! Ach! jesteśmy biedne diabły! Bohatery nowej mody... Żaden klasyk przyzwoity Nie uwieczni nas w swym pieniu! A cośmy użyli biedy! Co, na przykład, za ulewa Spadła na nas gdzieś na wierchu, Gdzie ni drzewa, ani fiakra! Istny potop, chmur zerwanie! Jakby z cebra — na łby lało. Przysiąc mogę, że w Kolchidzie Jazon nie zmókł tak ni razu. „Parasola! Parasola! Trzydziestu i sześciu królów Za parasol oddam jeden!" Wołam, a tu ciurkiem leje. Na śmierć zbici, źli jak licho, Jak zmoczone pudle nocą — Dowlekliśmy się z powrotem Do domostwa czarownicy. Przed płonącym jasno ogniem, Przed kominem, wiedźma siedzi I grubego mopsa czesze. Spędziła go, gdyśmy weszli, Aby się zatrudnić nami. Przyrządziła mi posłanie. Zdjęła ze mnie espardille, Niewygodny ten strój nogi, Potem jęła mnie rozbierać. Lecz gdy spodnie ściągać przyszło, Myślałem, że z skórą zlezą, Tak je deszcz przylepił wiernie. „Szlafrok! Szlafrok! Dam trzydziestu Sześciu królów za ten szlafrok!" Wołam, a z koszuli na mnie Para idzie jakby z garnka. Zębem w ząb szczękając, drżący, Stałem chwilę przed kominem, Potem jakby oczadzony Nie opodal padłem w siano. Alem nie mógł zasnąć; oczy Same mi się obracały Do ogniska, kędy wiedźma, Rozebrawszy syna swego. Piastowała go na łonie. Z boku służył mops otyły I w jednej z swych przednich łapek Nader zręcznie garnczek trzymał. Z garnczka brała czarownica Tłuszcz czerwony i w pierś syna Tłuszcz wcierała ten, i w lędźwie Gorączkowym szybkim ruchem. A przy pracy tej mruczała Przez nos starą jakąś piosnkę, Kołysankę jakąś... Dziwnie Trzeszczał przy tym żar w kominie. Jak trup — sztywny, jak trup — żółty Leżał syn na matki łonie, A śmiertelnie smutne oczy Miał szeroko otworzone. Czy naprawdę to umarły — I matczyna tylko miłość Czarem mu, co noc, potężnym Życie daje jednodniowe? Dziwny, dziwny stan półjawy, W którym członki jak z ołowiu, Odrętwiałe, ale zmysły Gorączkowo czujne, bystre... A tu wonie ziół aż duszą! Tchu mi brakło. Więc myślałem, Skąd ja znam już zapach taki? Lecz myślałem nadaremnie. A tu świszczy wiatr w kominie! Były to jak gdyby skargi, Jakby jęki dusz zaklętych, Jakby znane jakieś głosy. Lecz najsrożej udręczony Byłem przez wypchane ptaki, Które u wezgłowia mego Stały na drewnianej półce Zwolna, zwolna poruszały Ciężkie skrzydła i nade mną Pochylały krzywe dzioby Właśnie jakby nosy ludzkie Ach! gdzież to ja nosy takie Już widziałem? Czy w Hamburgu, Czy w Frankfurtu gdzieś zaułkach? Niby wiem coś, niby nie wiem... Wreszcie całkiem mnie znużenie Zwyciężyło, a na miejsce Fantastycznych mar półjawy Przyszedł zdrowy sen krzepiący. Śniłem, że w balową salę Nagle izba się zmieniła, W salę wspartą na kolumnach. Rozjaśnioną świec tysiącem. Niewidzialne muzykanty Grały w niej z Roberta Diabla Ów grobowy mniszek taniec, A jam zwolna się przechadzał. Wtem otwarły się podwoje Jak szerokie i na salę Uroczystym, wolnym krokiem Weszli dosyć dziwni goście. Same były to niedźwiedzie. Każdy na dwóch łapach kroczył, A pod rękę wiódł straszydło, Zawinięte w całun biały. Nagle dziwne owe pary W walc puściły się szalony; Był to widok — że choć umrzeć I ze strachu i ze śmiechu! Ciężkim misiom trudno było Dotrzymywać w tańcu kroku Tym powietrznym marom białym, Co się niosły jakby tchnienie. Była to nieznośna męka Dla tych biednych grubych bestii. I wkrótce też ich sapanie Zagłuszyło orkiestr tony. Nieraz, gdy na skręcie sali Dwie na siebie pary wpadły, Biedne widmo wzięło w plecy Łbem niedźwiedzim albo łapą Nieraz też w zawrocie tańca Mniej uważny niedźwiedź zerwał Biały całun i obnażył Swej tancerki głowę trupią Nagle wzmogła się muzyka, Wrzasły trąby i cymbały, Zagrzmiał bęben śpiesznym taktem — I wszczęła się galopada. Nie dośniłem już jej końca, Gdyż niezgrabny tancerz jeden W sam nagniotek mnie udepnął. Krzyk wydałem — ból mnie zbudził.
|