abstract
| - Michorowski zaczął pluć krwią. Chwilami tracił przytomność i znowu ją odzyskiwał. Gorączka chwyciła go w zabójcze szpony. Organizm silny i zawsze odporny tym razem uległ z żywiołową mocą. Zapalenie płuc rozgorzało mściwie, chłonąc mięśnie, krew i umysł. Michorowski walczył z chorobą jak lew, ale go zmogła. Zaczęła się już walka ze śmiercią. Walka poważna, nie rokująca nadziei zwycięstwa dla strony napadniętej. Ordynat nie chorował nigdy przedtem i teraz borykał się jak z czymś nieznanym, tracąc siły z przeraźliwą szybkością. Biało-Czerkasy trzęsły się, w Głębowiczach zamierali z trwogi. Alarmujące telegramy strzelca Jura zwoływały do łoża chorego lekarzy, niosły przestraszające horoskopy do rodziny; uderzały gromem. Ale nikt nie wiedział dokładnie, co się stało. Depesze były groźne, lecz niejasne. Ranny, czy chory? Luci ta niepewność podniosła włosy na głowie, lecz przed dziadkiem zataiła wieść, mogącą go zabić. Piątego dnia w zamku Biało-Czerkaskim zapanowała panika. Nie ma ratunku! Te tragiczne słowa rozeszły się po całej rezydencji, jak zaraza dżumy. Na kogo trafiły te słowa, bielały mu usta, zwieszała się głowa. Płochliwe echa idące z sypialni, snuły się cicho po kątach, przerywane często krótkim spazmem płaczu. Jur leżał krzyżem przed drzwiami sypialni. Żadna siła nie zdołała go odciągnąć. W pokoju chorego było już jak w grobie. Cisza, ciężka atmosfera wieczoru, mętne rozpływające się światło lampki nocnej i chmura trwożnego oczekiwania: Przeżyje czy skona? W kącie pokoju skupiona gromadka czarnych sylwetek doktorów, na poduszkach łoża, jak rozpalony węgiel, głowa ordynata, a w nogach, na pół żywa... Lucia. Dziś przyjechała i od razu przestała żyć życiem rzeczywistym. Słowa "nie ma ratunku" powitały ją od progu. Runęła do nóg Waldemara, czując się już bezsilną. Jechała tu, nie śpiąc i nie przestając szarpać swej duszy. A teraz pragnęła umrzeć, aby nie czekać tego piorunu, który lada chwila mógł tu spaść. Lucia tego nie pojmowała, gdzie jest i co się z nią dzieje. Duchowa jej istota zmieniła się w jeden wrzód ropiejący strasznie. Nikt nie słyszał jej jęku, nie widział łez. Pochłaniała to kołdra na nogach Waldemara. Doktorzy przyzwyczaili się przez kilka godzin do wiotkiej, czarnej postaci dziewczyny, zwisłej na łóżku. W świetle przyćmionym widniał jej jasny warkocz, spływał na suknię, jak niedbale rzucona wstęga. Godziny szły, jak stulecia walk i mordów. Wlokły się chwile ciężarne niezgłębioną bojaźnią, chwile, w których płynący czas sprawiał szmer nieznośny. Powietrze tu gniotło, parność okropna dławiła dusze, napełnione lękiem do ostatnich granic. Oddech śmierci był w pokoju, ale w tej zgęszczonej masie skarg, żalów i rozpaczy, przerażenia, uwiązł bezradny, jakby nie śmiał sięgnąć dalej. Ostatnie tchnienie ociągało się, wahało, zatarasowane przemocą bólu. Już dochodzi do łoża, pyłek niepewności ginie, grom ma się spełnić, lecz... zabójczy dech rozłazi się szeroko, znowu bez ostrza, znowu przyczajony, grozi tylko. A wieki idą, idą - zda się - w nieskończoność, ciągnąc za sobą ponure historie nędz duchowych. Ósmego dnia choroby nastąpiło przesilenie. Świt październikowy, spowity w siwe kożuchy mgieł, wilgotny, ciężki, przylepiał się do okien pałacu i rozmazywał na nich swe ołowiane akwarele, ociekające wodą po szybach. I stopniowo dodawał farb białych, rozjaśniał je, wykańczał. Dzień otworzył zroszone powieki. Blade źrenice, bez błysków, ale otuchę niosące, wyjrzały swobodnie. W sypialni zgasła lampka. To oddech złowrogi nie dotarłszy do łoża, zdmuchnął ją, znikł, zabity porankiem. Ale o tym nikt jeszcze nie wiedział. Groza wisiała. Ordynat otworzył szeroko oczy. – Co to?... - spytał nieprzytomnie. Zerwali się wszyscy, pełni strachu, ale bez szelestu. – Co to?... kto jest? - powtórzył chory. Lucia pochyliła się jak senna. – Ja jestem... Waldy... – A!... Stefcia! Widzisz... Wróciłaś... Głucha cisza. – Wróciłaś? Już nie odejdziesz: prawda? Mów! – Nie... – Zostań! Zostań! Tak dobrze!... Ale ty pójdziesz... boję się! – Zostanę... Waldy... Zostanę. Waldemar trzęsące się ręce Luci położył sobie na oczach i oddychał ciężko i rzęził. Ona z okropnym trzepotaniem serca, spojrzała na doktorów wzrokiem konającej. Błagała ich o coś. Zrozumieli. Badanie trwało krótko. Ordynat nie widział ich, trzymał ręce Luci i przemawiał jak do narzeczonej. Błędnie składał słowa, chwilami cichł i znowu zaklinał ją, by nie odchodziła. Doktorzy podnieśli się z dobrą smugą w oczach. Twarze ich były jasne, szczęśliwe. – Przesilenie minęło. Ocalony! Lucia nie zrozumiała, czy to wyrok, czy łaska. Umysł jej stępiał. Mrugała powiekami. Jeden z lekarzy wziął jej rękę. – Baronówno, przytomności trochę. Zło przeszło. Spokoju. – Stefciu... zo...staniesz - spytał chory zasypiając. Rzuciła się na kolana przed łóżkiem, całując jego ręce: – Zostanę... na zawsze! - jęknęła.
|