About: dbkwik:resource/W4lY4iN76zCgMHv00O7rWA==   Sponge Permalink

An Entity of Type : owl:Thing, within Data Space : dbkwik.org associated with source dataset(s)

AttributesValues
rdfs:label
  • Don Kichot z La Manchy/K4/15
rdfs:comment
  • Płynę za gwiazdy promieniem, Którą postrzegam w oddali; Ona świetniejsze ma blaski, Od każdej z gwiazd Sanitura. Nie wiem, dokąd mnie prowadzi, Choć niepewną płynę drogą I cała dusza w mym oku Bez troski pogląda na nią. Ostrożność, tchnąca przeszkodą, I uczciwości przesada Są chmurami, które kryją Tę gwiazdę przed moim wzrokiem. O Klaro! gwiazdo błyszcząca, Choć mnie twój promień pożera, Lecz gdy zagaśniesz na niebie, Duch mój zagaśnie na ziemi. — Ach, pani! dlaczegóż mnie obudziłaś, daleko byłoby lepiej dla mnie, żebym nie była słyszała tego nieszczęśliwego śpiewaka.
dcterms:subject
Tytuł
dbkwik:resource/JvmuHjXQYc_EMmq-yMXeWg==
dbkwik:resource/WglBShsp9V9mYtToH6YeZw==
  • Rozdział XV
  • Księga IV
dbkwik:resource/X7l0opWu667RHDeQudG4LA==
dbkwik:wiersze/pro...iPageUsesTemplate
Autor
  • Miguel de Cervantes
abstract
  • Płynę za gwiazdy promieniem, Którą postrzegam w oddali; Ona świetniejsze ma blaski, Od każdej z gwiazd Sanitura. Nie wiem, dokąd mnie prowadzi, Choć niepewną płynę drogą I cała dusza w mym oku Bez troski pogląda na nią. Ostrożność, tchnąca przeszkodą, I uczciwości przesada Są chmurami, które kryją Tę gwiazdę przed moim wzrokiem. O Klaro! gwiazdo błyszcząca, Choć mnie twój promień pożera, Lecz gdy zagaśniesz na niebie, Duch mój zagaśnie na ziemi. Dorota, która dotąd nie budziła pięknej Klary, w tym miejscu piosnki chciała z nią podzielić tę prawdziwą przyjemność, trąciwszy więc z lekka parę razy i zbudziwszy ją, rzekła: — Przebacz mi, moje miłe dziecię, że ci w śnie przeszkadzam, ale czynię to dlatego, żebyś miała przyjemność usłyszenia tak pięknego głosu, jakiego pewnie w swoim życiu nigdy nie słyszałaś. Klara jeszcze rozespana nie zrozumiała słów Doroty i prosząc, żeby je powtórzyła, zaczęła słuchać. Lecz jak tylko głos doszedł jej uszu, doznała tak gwałtownego trzęsienia, jak gdyby ją opanował silny napad febry i tuląc się do Doroty, rzekła: — Ach, pani! dlaczegóż mnie obudziłaś, daleko byłoby lepiej dla mnie, żebym nie była słyszała tego nieszczęśliwego śpiewaka. — Jak to, moje życie, czyż nie wiesz, że ten, co tak pięknie śpiewa, jest mulnikiem? — Nie, nie — odrzekła Klara — jest to człowiek wyższego stanu i urodzenia, który tu nie bez celu przybył, i wyznam ci pani szczerze, że obecność jego nabawia mnie jakiejś niespokojności. Dorota, mocno zdziwiona podobną mową młodej panienki, rzekła: — Nic nie rozumiem, co mówisz, moja śliczna, wytłumacz się jaśniej i opowiedz mi, kto to jest ten śpiewak nieszczęśliwy, co cię tyle kłopotu nabawił? O, zaczyna znów, warto go słuchać; później mi opowiesz. — Kiedy tylko ci się podoba — odpowiedziała Klara i uszy sobie zatkała obu rękami, żeby nie słyszeć piosnki śpiewaka, a on śpiewał dalej: Bo rzadko ludzie nieczuli Po szlachetnych podbojach triumfem się wieńczą I nigdy szczęścia nie czuli Ci, którzy zamroziwszy w sobie krew młodzieńczą, Nie staczając walki z losem, Chcą iść w życiu za słabym nieczynności głosem. Bo miłości upory, Zwyciężyć mogą nawet niepodobne trudy, Więc i ja doczekam pory, W której zwalczywszy szczęścia zwodnicze ułudy, Z ziemskiego cierpień kraju Na szczyt czystych rozkoszy wedrę się do raju. Śpiewak nareszcie ucichł, a Klara znów żale rozwodzić zaczęła; Dorota, ciekawa do najwyższego stopnia, przypomniała jej, że przyrzekła opowiedzieć historię śpiewaka. Przycisnąwszy się bliziuchno do Doroty i ustami ucha jej dotykając, żeby Luscinda, w drugim łóżku leżąca, nic nie słyszała, Klara zaczęła opowiadanie: Śpiewak ten jest synem magnata aragońskiego, który mieszka w Madrycie naprzeciw domu mojego ojca, nie wiem, gdzie młodzian ten, będąc jeszcze studentem, mógł mnie zobaczyć, czy to w kościele, czy na przechadzce, czy gdzie indziej, bo u nas okna zawsze były zamknięte i żaluzjami zasłonięte, koniec końców zakochał się we mnie i dał mi to poznać i zrozumieć, jak mógł, przez okno, z którego tak czułymi gestami do mnie przemawiał i tyle łez wylewał, że aż mnie litość brała. Przywykłam do niego, uwierzyłam mu i zaczęłam go nawet kochać, sama nie wiedząc, czego ode mnie żąda. Najczęściej, mówiąc do mnie na migi, kładł rękę na ręce, dając mi do zrozumienia, że chce się ze mną ożenić. Ja także bardzo bym tego chciała, ale nie mając matki, sama jedna, nie wiedziałam, jak sobie w tym wszystkim począć; zostawiłam więc rzecz, jak była, sama najmniejszego kroku nie robiąc. Czasami tylko, jak ojca nie było w domu, podnosiłam trochę firanki i żaluzje i pokazywałam mu się cała, a on tak był z tego uradowany, iż zdawało się, że zwariuje. Nadszedł nareszcie rozkaz wyjazdu ojca mego; dowiedział się o tym, ale nie ode mnie, bo ja nigdy z nim mówić nie mogłam. Tak się widać zmartwił, że mocno zachorował i w dzień odjazdu nie mogłam go widzieć, ani pożegnać oczyma. Drugiego dnia podróży, kiedyśmy wjeżdżali do gospody w pobliskiej stąd wiosce, spostrzegłam go przed bramą, przebranego za mulnika i tak dziwnie odmienionego, że nigdy bym go nie poznała, gdyby mi nie stał ciągle na myśli. Zdziwiłam się niezmiernie, widząc go, ale razem i ucieszyłam. On zawsze patrzy we mnie jak w tęczę, przed ojcem tylko się kryje i udaje przy nim, że mnie wcale nie zna. Przyznam się pani, że wiedząc teraz, że za mną tak goni i że z miłości piechotą drogę odbywa i tyle cierpień ponosi, ja ledwo nie skonam ze zmartwienia i gdzie on tylko się obróci, ścigam za nim oczyma. Nie wiem, co on ma w tym, żeby tak za mną gonić, i nie pojmuję, jak mógł wyrwać się od ojca, który go szalenie kocha, bo jest jego jedynym dzieckiem, a do tego niezmiernie miły, co sama, widząc go, osądzić będziesz mogła. Wreszcie wszystko to, co śpiewa, jest jego własnym utworem, o! bo on ma wiele dowcipu i słyszałam nawet, że układa wiersze. Ale pani, muszę ci powiedzieć, że ilekroć go widzę lub słyszę śpiewającego, zawsze jestem w okropnym kłopocie, żeby ojciec go nie poznał i nie wpadł na jakieś podejrzenie. Nigdy z tym biednym młodzieńcem nie mówiłam i dwóch słów, przyznam się wszakże, że zdaje mi się, iż nie mogłabym żyć bez niego. Otóż, kochana pani, wszystko, co ci mogę o tym śpiewaku powiedzieć, którego głos tak cię zachwycił; widzisz więc, że to nie jest mulnik, ale, jakem ci już powiedziała, syn magnata hiszpańskiego. — Dość tego, moje dziecko — odrzekła Dorota, całując ją stokrotnie — dość tego i nie troszcz się więcej, bo spodziewam się, że wszystko pójdzie dobrze i tak czyste uczucia muszą być koniecznie szczęśliwym uwieńczone skutkiem. — Niestety! pani — odpowie piękna Klara — jakiegoż skutku spodziewać się można, kiedy ojciec jego jest tak bogaty i na tak wysokim stanowisku, że moje uważać będzie za zbyt niskie dla swojego syna? On nigdy nie zezwoli na ten związek, a bez jego wiedzy ja bym znów za nic w świecie na to nie przystała. Tego tylko pragnę, żeby powrócił do domu; może, nie widząc go więcej i oddalona tak wielką przestrzenią od niego, doznam ulgi w cierpieniu, chociaż zdaje mi się, że i to lekarstwo nie będzie skuteczne. Nie wiem doprawdy, co się to w tę sprawę wmieszało i co nas popchnęło na tę drogę, nas, co jesteśmy tak młodzi, bo on nie ma jeszcze szesnastu lat, a ja, jak ojciec mówi, za kilka dopiero miesięcy skończę trzynaście. Dorota nie mogła się powstrzymać od uśmiechu, widząc taką prostotę w biednej dziewczynce i tak miły dziecinny sposób wyrażania się. — Śpijmy jeszcze trochę, moje dziecko — rzekła — dzień niezadługo zabłyśnie, a Bogu zostawmy o tym wszystkim staranie. Usnęły niebawem i wszystko znów pogrążyło się w milczeniu, oprócz córki gospodyni i Maritorny, które, znając dziwactwo Don Kichota, umyśliły mu wypłatać jaką sztuczkę, podczas gdy nasz rycerz, uzbrojony od stóp do głów i na koniu, zajęty był gorliwie strażą zamku. W całym domu nie było okna, które by wychodziło na zewnątrz, była tylko dziura w murze, którędy słomę do stajni wrzucano. Z tego to punktu córka gospodarza i Maritorna spostrzegły Don Kichota na koniu, wspartego niedbale na swej kopii i wydającego co chwila głębokie i bolesne westchnienia, jak gdyby był bliski wyzionięcia ducha. — O Dulcyneo z Toboso! — mówił tonem cierpienia i miłości — królowo wdzięków, nieprzebrany zbiorze względności i rozumu, skarbie rozkoszy i powabów, święty składzie wszelkich cnót, przykładzie i prototypie wszystkiego, co jest piękne, użyteczne i przyjemne na świecie! Co byś też myślała o niewolniku swoich wdzięków, gdybyś go zobaczyła w tej chwili, z takim zapałem na tyle wystawiającego się niebezpieczeństw? O ty! luminarzu niestałości, bogini o trzech obliczach, daj mi wiadomość o damie moich myśli! Wystawiam sobie, że w tej może chwili spozierasz na nią z zawiścią, jak się przechadza w bogatych krużgankach jednego ze swych przepysznych pałaców, albo gdy oparta o złocisty ganek, rozmyśla, jak powrócić spokój mojej utrapionej duszy, jak położyć kres moim cierpieniom i dać spocząć zbolałemu sercu, nareszcie jakim sposobem wyrwać mnie śmierci, a otworzyć lube, błogie życie i nagrodzić moją miłość i zasługi. A ty! słońce, co przyśpieszasz swój bieg, nie dlatego, żeby dniem darzyć śmiertelnych, ale żeby prędzej widzieć to arcydzieło cudów, zanieś jej ode mnie moje pozdrowienie, proszę cię, skoro ją tylko ujrzysz, ale strzeż się ukraść jej pocałunek, bo upewniam cię, że jest niewypowiedzianie skromna i nie mniej byś ją obraził, jak niegdyś, gdy doznałeś wzgardy od tej płochej i niewdzięcznej, za którą w pocie goniłeś po obszarach Tesalii, czy też na pobrzeżach penejskich; doprawdy, że nie pamiętam gdzie to było. Miał dalej ciągnąć Don Kichot górną tę przemowę, gdy mu ją przerwała córka gospodyni, wołając nań z cicha i ręką kiwając: — Pójdźcieno tu bliżej, mości rycerzu — mówiła — proszę! Usłyszawszy głos ten, rozkochany rycerz zwrócił głowę, a widząc przy księżycu, że ktoś woła na niego z dymnika na strychu, (który wziął już co najmniej za okno złotą warowne kratą, a zwykle o zamkach wyobraźnię jego napełniających) wyobraził sobie natychmiast, że to być musi córka pana zamku, miłością ku niemu płonąca, i że oceniając tak wielkie zasługi, błaga go, żeby położył kres swemu męczeństwu. Opanowany tym urojeniem, a nie chcąc się wydać dzikim i niegrzecznym, podszedł do okna i widząc w nim dwie młodziuchne twarzyczki. — O niestety! — zawołał — jakże boleję, nadobna dziewico, żeś nieszczęśliwie skierowała uczucia sercem twoim władnące; nie przypisuj w tym winy biednemu rycerzowi błędnemu, że nie jest już panem swojej woli i że miłość przykuła go na wieki od chwili, jak inna dziewica stała się wszechwładną panią jego duszy. Wybacz mi, błagam cię raz jeszcze o piękna! to, co nie z mojej winy pochodzi! wróć, proszę, do swej komnaty i nie powiększaj niewdzięczności mojej łask swoich szczodrobliwością. Ale jeżeli za miłość, którą ku mnie pałasz, czego innego ode mnie zażądasz niż miłości, rzeknij tylko, a przysięgam na cudne oczy słodkiej tyranki, której jestem niewolnikiem, że wypełnię natychmiast wszystko, czego zażądasz, choćbyś zachciała splotu włosów straszliwej głowy Meduzy, złotego runa albo promieni słońca samego. — Nie tego żąda od ciebie, mości rycerzu, pani moja. — A czegóż żąda pani twoja, cna powiernico? — rzecze Don Kichot. — Żąda tylko, żebyś jej choć podał piękną rękę swoją — mówiła Maritorna, a tym sposobem choć w części ugasił płomień serca, co ją tu do tej strzelnicy przywiódł mimo tylu niebezpieczeństw, mimo narażania się na straszny gniew dostojnego ojca, który, gdyby się o tym dowiedział, na drobne kawałeczki by ją posiekał. — O! nie doczekałby tego — zawołał Don Kichot — uchowaj go Panie, żeby śmiał coś podobnego nawet pomyśleć, jeżeli nie chce zginąć najstraszniejszą i najhaniebniejszą śmiercią, jaką kiedy bądź zginął zbyt surowy ojciec, co ważył się podnieść zuchwałą rękę na pieszczone członki córki zakochanej. Maritorna, nie wątpiąc, iż Don Kichot po tak uroczystym zaklęciu poda rękę i myśląc o swojej psocie, pobiegła co żywo po postronek z uździenicy Sanchowego osła i wnet wróciwszy, zastała wytwornego rycerza, juk stał już nogami na kulbace swego rumaka, wyciągając się jak długi, żeby dosięgnąć okna, z którego wyglądała dziewica, zachwycona jego rycerskimi przymioty i ujmującą postawą. Wyprężył rękę z sił całych i uprzejmie przemówił: — Oto masz, pani, rękę, której żądałaś, masz, podaję ci tę krwawą plagę na niegodziwych, co świat niecnymi burzą gwałtami; podaję ci, powtarzam, tę rękę, której dotąd żadna niewiasta nie miała szczęścia dotknąć, nawet ta, co samowładnie ciałem moim i duszą włada. Podaję ci ją nie dlatego, ażebyś ją ucałowała, ale dlatego, ażebyś przypatrzyła się jej nerwom, zwięzłości i krzepkości muskułów, potędze żył i ze składu tej dłoni wnieść mogła, jakie musi być ramię, do którego ona należy. — Zobaczymy to zaraz — rzecze Maritorna i zadzierzgnąwszy jeden koniec powroza za rygiel u drzwi, drugi zarzuciła na rękę Don Kichota. Kawaler nasz, uczuwszy szorstkość grubego powroza, który mu ścisnął dłoń jak w kleszczach, nie wiedział, co począć. Ale ułagodziwszy się natychmiast: — Zdaje mi się, piękna moja damo — miluchnym rzekł głosem — że masz raczej ochotę okaleczyć mi rękę, niżeli ją ściskać. Miej litość nad nią, daruj jej, błagam cię uprzejmie; ona w niczym nie przyczyniła się do ucisku, który serce twe przygniata, i nie godzi się, abyś zemstę swą wywierała na cząstce tak niewinnej, jeżeli dusza twa tak udręczona, nie powinnaś zemsty ograniczać do jednego członka, a wywrzeć ją na całej mojej istocie, którą ci ryczałtem na ofiarę oddaję. Wisząc w powietrzu, Don Kichot prawił na wiatr tę przesadną galanterię, bo jak tylko Maritorna zobaczyła, że biedak tak dobrze się zadzierzgnął, iż się nie wymknie łatwo, obydwie dziewczyny uciekły zaraz z dymnika, boki zrywając od śmiechu. Rycerz nasz nieboraczysko stał na kulbace, wspierając się na palcach, z ręką na pół w dymnik wsuniętą, a za dłoń mocno skrępowany i drżał ze strachu, ażeby Rosynantowi nie zachciało się skręcić w którą stronę, bo gdyby się ruszył, zostawiłby go na męczeńskiej prawdziwie torturze. Sam więc ani drgnął i tak cichutko się sprawował, że oddechu nawet nie śmiał dobrze wciągnąć, bojąc się jakim ruchem zniecierpliwić Rosynanta, którego znał dobrze i wiedział, że sam z siebie, choćby sto lat, stać będzie nieporuszony. Widząc nareszcie, że dam już nie ma i że go zdradliwie uwiązano, poczciwy Don Kichot uroił sobie zaraz, że to muszą być czary, jak i zeszłym razem, kiedy w tym zamku mauretański mulnik tak potężnie mu skórę wygarbował. Klął więc na czym świat stoi swoją nierozwagę, że się dał znów złapać i powtórnie wszedł do tego zamku, gdzie los raz już tak mu nie dopisał; boć to rzecz wiadoma między rycerzami błędnymi, że kiedy im się jedna próba nie powiedzie, to już znak niezawodny, że przygoda taka nie dla nich przeznaczona, dlatego wolni są już od obowiązku powtórnego jej jeszcze próbowania. Ściągał jednak jak mógł rękę, próbując, czy się nie da z łapki wydobyć, ale wszystkie usiłowania były daremne, tym więcej, że bał się szarpnąć, żeby Rosynant jakiego ruchu nie zrobił. Nie było rady, musiał wspięty na palcach, stać na kulbace, bo żeby usiąść, na co miał wielką ochotę, trzeba było chyba rękę sobie oberwać. O ileż razy w tym smutnym zawieszeniu wzdychał do owej cudownej szabli Amidesa, co wszystkie czary niweczyła! Jakże zapamiętale przeklinał swój los nieszczęśliwy, co pozbawiając ziemię jego dzielnego ramienia, dopóki tak zaklętym będzie, pozbawiał go zarazem sławy, jaką przez ten czas sobie zdobył! Ileż razy wzywał słodkiego imienia Dulcynei z Toboso, jakże rozpaczliwie przywoływał giermka swojego, zacnego Sancho Pansę, który, rozciągnięty na oślej kulbace, spał w najlepsze jak zabity, nie wiedząc nawet, czy żyje. Ileż razy na koniec domagał się pomocy od mądrego Lirgandea albo Alquifa, lub też pociechy od drogiej przyjaciółki swojej, Urgany! Świtać nareszcie zaczęło i dzień go zastał w tym stanie i takiej rozpaczy, że ryczał jak byk. Święcie był przekonany, że to siła czarnoksięskiego zaklęcia taką sztukę mu spłatała. W mniemaniu tym utwierdzała go jeszcze bardziej kamienna nieruchomość Rosyanta; ani wątpił już, że przez długie wieki w tym stanie pozostać musi, razem z rumakiem, nie jedząc, nie pijąc i nie śpiąc, dopóki z zaklęcia nie ustąpi, a mędrszy jaki czarownik nie zdejmie z niego uroku. Słońce tymczasem się ukazało, gdy czterej rycerze, od stóp do głów uzbrojeni w piękne rynsztunki, zajechali przed gospodę i do drzwi zapukali. Don Kichot, dopełniając obowiązku pilnego czatownika, przemówił do nich dumnie i zuchwale: — Rycerze albo giermkowie, ktokolwiek bądź jesteście, nie macie po co pukać do bram tego zamku! Czyż nie widzicie, że o tej godzinie wszyscy spoczywają pogrążeni w śnie i że nie ma zwyczaju otwierać fortecy wcześniej, jak po wschodzie słońca? Odstąpcie i czekajcie, aż dzień będzie dobry, a potem zobaczymy, czy można otworzyć lub nie. — Hola! — odrzekł jeden z jezdnych — jakiż tu jest u diabła zamek, czy forteca, żeby nas znaglać do tych ceregieli? Jeżeli jesteś gospodarzem, każ nam otworzyć w tej chwili, bo bardzo nam pilno; chcemy tylko popaść nasze konie i dalej wyruszyć w drogę. — Mości kawalerze — odparł Don Kichot — mamże ja minę gospodarza? — Nie wiem, jaką masz minę — odpowiedział inny — ale to wiem, że ci się śni, że się znajdujesz w zamku. — Tak jest, w zamku i to w jednym ze znaczniejszych w całej okolicy — odrzekł znów Don Kichot — w którym obecnie zamieszkuje osoba, co była niegdyś w posiadaniu berła i korony. — Chętnie gotów jestem temu uwierzyć — rzekł jezdny — bo wystawiam sobie, że znajduje się tu trupa komediantów, a ci na scenie przedstawiają się jako królowie i pewno, że do takiej chałupy nikt inny nie zajedzie, tak tu ponuro i głucho, jak w grobie. — O! małoś jeszcze rzeczy poznał na świecie — rzeknie Don Kichot — kiedy nie wiesz jeszcze, jakie cuda zdarzają się w błędnym rycerstwie. Znudziła nareszcie ta rozmowa przybyszów i zaczęli łomotać z całych sił do bramy, a na ten gwałt wszyscy się pobudzili i gospodarz wyszedł otworzyć. Zdarzyło się tymczasem, że klacz jednego z przybyłych, zbliżywszy się do Rosyanta, zaczęła go obwąchiwać; konisko nie z drzewa, choć tak wyglądał, chciał też ze swej strony odpłacić się uprzejmością grzecznej klaczce i pobawić się z nią bliżej; wiadomo, że póki stał ze zwieszoną głową i uszami spuszczonymi, służył za nieruchomy piedestał wyprężonemu jak cięciwa panu swojemu, teraz zaś, kiedy zagrzany galanterią, ruszył się z miejsca i ledwie krok zrobił, obsunęły się nogi nieszczęśliwemu Don Kichotowi i runąłby ciężko na ziemię, gdyby tak krzepko za rękę nie był przywiązany. Straszne męki przecierpiał biedny nasz wojak; ból ogniem przeszył mu całe ciało, zdawało mu się, że na torturach pięść mu wyrywają; gwałtowność upadku i ciężar ciała tak go wyciągnęły, że nogami prawie ziemi dostawał. To powiększało jeszcze jego męczarnie, bo czując, że tak mało jeszcze mu brakuje, żeby stanąć na nogach, wyprężał się z całej siły i tym sposobem nieznośnego sobie udręczenia przyczyniał.
is dbkwik:resource/JvmuHjXQYc_EMmq-yMXeWg== of
is dbkwik:resource/X7l0opWu667RHDeQudG4LA== of
Alternative Linked Data Views: ODE     Raw Data in: CXML | CSV | RDF ( N-Triples N3/Turtle JSON XML ) | OData ( Atom JSON ) | Microdata ( JSON HTML) | JSON-LD    About   
This material is Open Knowledge   W3C Semantic Web Technology [RDF Data] Valid XHTML + RDFa
OpenLink Virtuoso version 07.20.3217, on Linux (x86_64-pc-linux-gnu), Standard Edition
Data on this page belongs to its respective rights holders.
Virtuoso Faceted Browser Copyright © 2009-2012 OpenLink Software